Wywiad opublikowany w Wysokich Obcasach w październiku 2006. Publikacja za zgodą Redakcji.
Rozmawiała: Dorota Frontczak podczas warsztatu Franka Farrelly’ego w ramach Warsztatów Mistrzów®.
Frank Farrelly, absolwent Nauk Społecznych na Uniwersytecie Katolickim Maryland. Przez wiele lat wykładowca na Uniwersytecie w Wisconsin na wydziale nauk społecznych i na Akademii Medycznej w Wisconsin na wydziale psychiatrii. Od 1956 r. czynny psychoterapeuta. Prowadzi warsztaty na całym świecie, propagując terapię prowokatywną.
Z psychoterapeutą Frankiem Farellym, twórcą i propagatorem terapii prowokatywnej, rozmawia Dorota Frontczak
Czy terapia prowokatywna to nowa szkoła w psychoterapii?
Na początku na pewno tak o tym nie myślałem. Pamiętam dokładnie dzień, od którego wszystko się zaczęło. Byłem młodym terapeutą, pracowałem w projekcie badawczym z Carlem Rogersem na początku lat 60. w Szpitalu Stanowym Mendota. To był mój 91. wywiad z chronicznym schizofrenikiem, miał 33 lata i był hospitalizowany, ale jego stan się nie poprawiał, terapia zmierzała donikąd. Pracowałem z nim tak, jak mnie nauczono – powtarzałem mu jak mantrę: – Jesteś wiele wart, twoje życie może się zmienić. A on odpowiadał mi odwrotnie: – Jestem nic niewart, moje życie się nie zmieni. I tego dnia, podczas 91. wywiadu, poddałem się i spróbowałem czegoś odwrotnego. Zacząłem zgadzać się ze wszystkim, co mówił. I to był szok. Zaczęło mu się poprawiać w ciągu godzin i dni, nawet nie tygodni.
Co mu Pan powiedział?
Że jest beznadziejny jak cholera i że mnie męczy. Używałem naprawdę rozbudowanych, przegiętych metafor.
I co?
Facet zaczął się trząść ze śmiechu. Żeby pojąć, jak szokująca była to reakcja, trzeba wiedzieć, jak wygląda chroniczny schizofrenik. Siedzi na skraju krzesła zgarbiony, bez ruchu, z twarzą bez mimiki, bez emocji. Moje wcześniejsze wspierające teksty on po prostu puszczał mimo uszu. Moglibyśmy tak spędzić kolejne 91 spotkań, a on by dalej stał w miejscu albo się cofał.
Właśnie – regres, ulubione słowo psychoterapeutów. Tymczasem mój pacjent powiedział: – Nie czuję się, jakbym miał regres, czuję się, jakby mi miał fiut odpaść. A ja na to: – Teraz, gdy mamy nowoczesną chirurgię, możesz sikać nawet lewą ręką. A jak dalej będziesz się cofał, to staniesz się dzieckiem i będę cię karmił papką, potem zacznę ci zmieniać na terapii pieluchy, a będzie ciężko, bo masz wielki tyłek. A potem staniesz się sławny. Pacjent: – Jak to sławny?
– Będziesz pierwszym niemowlakiem z owłosieniem łonowym!
To ryzykowne mówić coś takiego osobie, która cierpi, może ma myśli samobójcze.
Cierpi? Wygląda jak zepsuty robot, który powłóczy nogami! Co ryzykuję? On nie może wpaść w depresję, bo już w niej jest.
Tymczasem on nie dość, że się nie załamał, to się zarumienił. Widziała pani kiedyś schizofrenika, który się rumieni? To wbrew nauce. Schizofrenicy się nie rumienią! I nie gadają jak najęci. On nawijał: – Pewnie nie uwierzysz, ale nie zawsze było ze mną tak źle, w szkole byłem kapitanem drużyny. Udałem, że nie wierzę.
– Tak – rozkręcił się. – To przyjdź do mnie, pokażę ci puchary z meczów.
Rany, pomyślałem sobie, to niesamowite. Takie zaczepne podejście prowokuje wyraźną poprawę. On naprawdę wydobrzał. Potwierdziły to badania innych psychologów.
Jak to zadziałało? Przez zaskoczenie?
Na pewno też, bo przełamałem cały ten bełkot kliniczny i zamiast go prowadzić czy wspierać, czy Bóg wie co, zacząłem z nim po prostu gadać. Jak facet z facetem – zwykłym językiem, z przezwiskami, z żartami – czy nie tak rozmawiają kumple? Właśnie w ten sposób pokazują sobie zainteresowanie i ciepłe emocje – drocząc się.
Po sześciu spotkaniach on opuścił szpital! Naprawdę. Na odchodnym powiedziałem mu: – I tak zaraz tu wrócisz. A on – że nie.
Po półtora roku faktycznie wrócił. Był w końcu pacjentem naszego programu badawczego. Zapytał mnie: – Po co robią mi te testy?
– Dla nauki – odparłem. – Dla generacji schizofreników, którzy się jeszcze nie narodzili. Odpowiedział: – Mam gdzieś rzesze schizofreników, ja chcę pomocy dla siebie! W życiu nie widziałem, żeby schizofrenik tak walczył o swoje, z taką pasją.
Odkryłem, że mój pomysł na terapię był dobry. Zacząłem go rozwijać.
Poddał się Pan superwizji?
Przełomowe odkrycia w psychologii nie mogą być pod superwizją! Oczywiście musiałem zdawać relacje z wyników i robiłem to. Moja kolejna pacjentka była w szpitalu od 15. roku życia, teraz miała lat 30. Była antypatyczna i agresywna. Dogryzałem jej strasznie. I za każdym razem ona protestowała, że nie jest z nią aż tak źle.
– Ja jeszcze panu pokażę! – powiedziała któregoś razu i faktycznie, niedługo potem zdobyła pracę. Weszła do mnie do gabinetu na kolejne spotkanie i mówi: – Zanim pan cokolwiek powie, uprzedzam, że zdobyłam pracę.
Zapytałem, czy jako eksponat w gabinecie osobliwości.
Chce Pan powiedzieć, że pacjenci zdrowieją na złość?
Tak. Widzi pani, mój pomysł na terapię jest prosty, tylko nikt nigdy nie odważył się go zrealizować. Ale jestem pewien, że wszystkich terapeutów wkurzają pacjenci, którym się nie poprawia, i w głębi duszy myślą to, co ja po prostu mówię. Czemu nie powiedzą na głos tego, co samo aż się ciśnie na usta? Bo takie jest status quo i spuścizna humanizmu. Tak się nie robi, ludziom okazuje się szacunek, zachowuje się formy. Jak ktoś ma depresję, trzeba go pocieszyć, zachęcić, a nie dołować.
Ja pacjentowi zakomunikowałem to, co o nim pomyślałem, i odkryłem, że taka szczerość działa uzdrawiająco.
Ależ to strasznie ryzykowne, gdy przychodzi pacjent z myślami samobójczymi, a Pan mówi: no dalej, zrób to!
Ja tak nie mówię!
A co Pan mówi?
Mówię: 'Myślisz, że bez ciebie będzie ludziom lżej? Cóż, jest w tym na pewno wiele racji. Tak to twoja rodzina musi cię wciąż odratowywać, przywozić do szpitala, martwić się, a jak już będzie po, odetchną i powiedzą: teraz mu już lepiej, śpi w Panu…’. I tak dalej. Zresztą, o pracy z samobójcami można by napisać całą książkę. Samobójstwo to szósta w kolejności przyczyna śmierci w USA.
Mimo wszystko, gdy przychodzi ktoś w depresji, myśląc, że jest beznadziejny, a Pan go w tym utwierdza, nie boi się Pan zrobić mu krzywdy? Przecież może się mu pogorszyć, może się targnąć na własne życie.
Primum non nocere – no tak… Im leczenie ma większą moc, tym więcej ryzyka – efektów ubocznych i zagrożeń. Jedyne leczenie, w którym się nic nie ryzykuje i które nie ma efektów ubocznych, to terapia gumą do żucia.
Z jakimi zaburzeniami psychicznymi pańska metoda sobie nie radzi?
Statystyki, które prowadzę, mówią same za siebie – mam wyleczenia w granicach 90 proc. I to nawet w przypadkach beznadziejnych. Wyleczyłem kiedyś kobietę z katatonią. Nie miała jeszcze 30 lat. Od pół roku nie wydała z siebie dźwięku. Pamiętam, że postawiłem dziesięć dolarów na to, że w ciągu tygodnia wydobędę z niej prawidłowe, pełne zdanie po angielsku.
Psychiatrzy zastrzegli, że nie może to być nic nieetycznego. – Przyprowadźcie ją tu – zacząłem wywód. – Ona traktuje nas jak meble, patrzy przez nas na wylot, jakbyśmy byli krzesłami. Ja też potraktuję ją w ten sposób. I wy mi w tym pomóżcie – nie patrzcie na nią od dziś w ogóle, najwyżej przez nią, jakby jej nie było.
Mój plan był taki: będziemy jej codziennie siadać na kolanach, jakby była krzesłem. A było kilku pielęgniarzy z naprawdę ciężkim dupskiem. Siadaliśmy wygodnie, przeciągaliśmy się, zakładaliśmy nogę na nogę – robiliśmy wszystko to, co robi się, siedząc na krześle. Każdy chłopak wie, jak to boli, kiedy potrzyma się swoją dziewczynę dłużej na kolanach – jest słabo.
Nasza pacjentka po siódmej zmianie zareagowała ruchowo, popchnęła siedzącego. Potem zaczęła pomrukiwać. Ale nie, powiedziałem, to się nie liczy. Aż w końcu po półgodzinie siedzenia wybuchła śmiechem i krzyknęła: – Zejdź, do cholery, z moich kolan!
Proste? Zajęło mi to tylko jeden dzień.
Skąd wiedział Pan, że się uda?
Ma pani chłopaka? Skąd pani wiedziała, że się uda? Zaryzykowała pani! Ja robię to samo. Oczywiście, nie jest to ryzyko na śmierć i życie. Trzeba mieć dar obserwacji i wyczucie.
Czemu jej Pan np. nie szczypał?
Siedzenie na kolanach o wiele mocniej i bardziej upiornie boli. A mimo wszystko nie da się w ten sposób zrobić nikomu krzywdy.
Ale postawiony był warunek. Czy to etycznie siadać na kimś jak na krześle?
A czy to etyczne zostawić kogoś w takim stanie, by wiódł życie warzywa? Nie stała jej się krzywda ani fizyczna, ani psychiczna. Jej katatonia trwała już sześć miesięcy – przechodziła w chroniczną. Z takiej ludzie już najczęściej nie wracają.
Niestety, podejście psychiatrów jest takie: to nieuleczalne, niech więc zgniją. Ja uważam, że czasem warto postawić na szali etykę, by zawalczyć o czyjeś życie.
Jak reagują pacjenci na pierwszej wizycie, kiedy Pan ich znieważa? Bo jest Pan wobec nich niegrzeczny, chyba Pan przyzna? Obraża ich Pan!
Jakiś dziennikarz zadał ostatnio takie pytanie na warsztatach w Berlinie. – Jak się pani czuje, kiedy Frank tak panią znieważa podczas terapii przez bite pół godziny?
– Znieważa? Jak to? – zapytała.
Ja ich nie znieważam, tylko powtarzam to, co oni myślą o sobie przez wiele miesięcy i lat. To, co mówią im od lat: rodzina, nauczyciele, współpracownicy itd. I to, co oni wyobrażają sobie, że powiedzieliby im obcy ludzie, gdyby ich znali. To trzy główne źródła myśli o sobie i wszystkie są negatywne. Oni myślą o sobie tylko to, oni w tych myślach utknęli i nie ma siły, która by ich z niech wykopała. Jak zdarta płyta. Ja staram się interweniować i ja się z nimi zgadzam aż do granic absurdu.
Pacjentka mówi:
– Czasami sobie nie ufam.
– Bo masz powody – odpowiadam. – Jesteś niedojrzała. Gdybym był tobą, też bym ci nie ufał!
Ona się uśmiecha lekko i mówi: – Jeszcze czuję się trochę zdziecinniała…
– To nie uczucie, to fakt! – krzyczę.
Bo tu chodzi o to, żeby te myśli odkryć i je uzewnętrznić. Pacjenci się całe życie boją, że ludzie tak o nich myślą, bo oni tak o sobie myślą.
Gdy wreszcie to usłyszą i zobaczą, że mimo to ja ich nie przekreślam, że się uśmiecham, że mam dla nich mimo wszystko życzliwość, przestają się bać. Już nie mają czego.
Pacjentka, wychodząc z sesji, mówi: – Nikt mi tego nigdy nie powiedział.
– Bo ludzie są trenowani, żeby kłamać takim jak ty.
Napisał Pan, że 90 proc. pacjentów kiedyś wraca.
Tak. Niech pani zgadnie dlaczego.
Nie wiem.
Bo ktoś wreszcie zrozumiał, co myślą i czują, a nie atakował wspierającymi gadkami, które trafiają jak kulą w płot. Wreszcie wiedzą, że przy kimś mogą być sobą i nie ma ściemy, nic nie wisi w powietrzu. Mogą się ze mną pokłócić i ja się nie obrażę.
To, że obcy człowiek, terapeuta, się z nimi zgadza, powoduje zgrzyt w ich utrwalonej przez lata machinie mentalnej.
Dziennikarze i inni terapeuci się trzęsą – co, jeśli stanie się coś złego, jeśli się pogorszy itd. A co, jeśli stanie się coś wspaniałego? Czy jesteście otwarci na taką możliwość?
Czytałam w Pana książce o kobiecie, w której sukienkę wytarł Pan buty. To już było przegięcie.
Ona miała tendencje samobójcze. Była młoda, ładna i kompletnie bez życia. Akurat lał deszcz, kiedy przyszła na pierwszą sesję. Zapytałem ją, czy czuje się jak szmata. Przytaknęła. Wtedy z dobrotliwym uśmiechem na twarzy wytarłem buty w jej elegancką sukienkę. Siedziała właściwie obojętnie, tylko płaczliwym tonem poprosiła, żebym przestał. Ale przyszła na drugą sesję. Wtedy lekko ją kopnąłem. Na trzeciej sesji mi w końcu oddała.
To była jej droga wyjścia. Zamiast kierować agresję na siebie, skierowała ją przeciwko mnie. W końcu wyrzuciła złość skierowaną do męża, który ją zdradził i zostawił.
Terapia prowokatywna skupia się tylko na zachowaniu?
Tak, to bardzo behawiorystyczny nurt. Oparty na emocjach, postawach i schematach.
A traumy, motywacje, dzieciństwo, nieświadomość?
Ja mówię tak: jeśli coś jest źle, jest źle teraz. Nie 30 lat temu. A 'nieświadomości’ nie sposób udowodnić ani wyjaśnić. Jest nieużyteczna. Marzeniem terapeuty jest zobaczyć poprawę – w zachowaniu, w stanach emocjonalnych. Widzieć ludzi wychodzących ze szpitala. Nawet rząd, który finansuje szpitale, i sami pacjenci chcą widzieć to samo. Poprawę!
Metodą prowokatywną można leczyć każde zaburzenie i chorobę?
Tak. Niektórzy terapeuci wierzą, że podejście behawioralne to tylko łatanie chorej psychiki. Ale dlaczego leczymy duchy, skoro przychodzą do nas ludzie. Dlaczego psychoterapia porusza się po literackim opisie i abstrakcji, jak nieświadomość, skoro są o wiele prostsze, często przyziemne wytłumaczenia stanu pacjenta. Lepiej skupić się na zachowaniu, niż wmawiać pacjentowi motywy, postawy, kompleksy, czy to ojciec jest winny, czy ciotka.
Kiedy zastanawiamy się, która szkoła terapii ma rację, trzeba spojrzeć, kto ma efekty. Podoba mi się taka definicja: psychoterapia jest tym, co działa.
Skoro ma Pan takie efekty, czemu cały świat nie oszalał na punkcie terapii prowokatywnej?
(Śmiech) Każdy powinien! Na każdym polu ludzkich wysiłków, czy to w sztuce, czy w muzyce, czy w nauce, każdego pioniera najpierw chciano ukrzyżować. Wystarczy przypomnieć sobie historię Pasteura. Przez dziesięciolecia śmiali się z niego i jego mikrobów, dalej operując pacjentów brudnymi rękoma.
Dlatego, że w relacji klient – terapeuta to terapeuta jest mocny i mądry, a klient słaby i bezbronny. Nie można kopać leżącego. Poza tym sprawa jest poważna – tu chodzi o cierpienie, o kwestie życia i śmierci.
Ja jestem bardzo serio, jeśli chodzi o człowieka, który przede mną staje. Ale jednocześnie chcę wycisnąć z niego choróbsko. Nie poradzę nic na to, że skuteczną metodą jest śmiech i to, żeby klient nabrał do siebie dystansu. Za to kocham moją pracę. Gdybym miał być grobowo poważny, co to by było za życie?
A tak można je sobie umilić, nabijając się z klientów.
Parodiuję klientów, fakt, a co mam zrobić, gdy przychodzi do mnie kobieta – 150 kg przy wzroście 168 cm? Stopa jak yeti – ze 45. Ledwo weszła do mojego gabinetu. No, nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem.
Ja bym się zasmuciła. To przykre, gdy ktoś tyle waży.
E tam, każdy waży tyle, ile waży. Przyszła kiedyś kobieta i zapytała, czy ją zahipnotyzuję, żeby straciła na wadze. Powiedziałem: nie! Zdziwiła się. Ale mnie nie obchodzi, ile kto waży. Waży, ile waży i już.
Bardzo często problemy z wagą wynikają z negatywnej oceny innych ludzi, z potrzeby dostosowania się do otoczenia, a nie z wewnętrznej potrzeby. Jak ktoś lubi jeść, niech je. Dlaczego ma spełniać oczekiwania przechodniów albo kolegów z pracy?
Wróćmy do tej kobiety, która musiała wtoczyć się bokiem do mojego gabinetu. Zapytała, gdzie ma usiąść. Wyraziłem obawę, czy którykolwiek z mebli to wytrzyma.
Ja bym umarła, gdyby ktoś mi powiedział coś takiego.
Ale dlaczego? Przecież wystarczy spojrzeć w lustro. Bądźmy wobec siebie szczerzy i prawdziwi. Tego przecież oczekujemy od innych.
Wizerunek ciała to rezultat wielu czynników: tego, jak czujesz swoje ciało, jak ci służy, jak o nim myślisz, jakie masz nastawienie do obowiązującego kanonu piękna. Wiele osób otyłych ma pozytywny obraz siebie. I wiele osób, choć wygląda super, torturuje się myślami o każdym centymetrze kwadratowym swojego ciała.
Bo my nie myślimy o sobie obiektywnie, ale subiektywnie, i tylko ten subiektywny świat jest dla nas ważny. Ja daję klientom sprzężenie zwrotne. Jestem wobec nich szczery i nie udaję. Co, miałem nie zauważyć, że jest gruba, czy co? Zapytałem więc, ile ton waży. A ona wcale się nie popłakała. Wręcz przeciwnie – parsknęła ze śmiechu!
W końcu powiedziałem: – Pewnie już ktoś ci mówił, że kopiesz sobie grób? Przytaknęła. A ja na to: – Cóż, każdy na coś kiedyś umiera.
W końcu spuściła wzrok i wyznała, że kocha jeść. Powiedziałem: – Gdybyś jadła same brokuły, mogłabyś dodać ze trzy lata do swojego życia. – No i co z tego – odpowiedziała. Więc zacząłem mówić o śmierci, że jak umrze, nikt nie da rady podnieść trumny itd.
Ile czasu trwa terapia?
Zazwyczaj kilka spotkań. Choć są oczywiście najróżniejsze przypadki. Alkoholika w ciągu dwóch spotkań nie wyleczę.
Pracowałem z najróżniejszymi przypadkami – od dwuletnich bliźniaków do stuletniej staruszki. Terapie indywidualne, małżeńskie, grupowe. Pracuję już 50 lat.
Słyszałam, że dziś na terapii jednej kobiecie nie nagrała się sesja na kasetę. Dlaczego to ważne, żeby mieć kasetę?
Warto ją mieć i raz na jakiś czas słuchać. Gdy się uczymy, ważne jest powtarzanie. A tu chodzi o naukę nowego zachowania, nowego siebie.